Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pasją człowiek raz się zaraża i z nią umiera [FOTO]

Marek Weiss
Krzysztof Wielicki opowiadał o swoich wyprawach i opresjach, z których wychodził cało. Pogromca Himalajów, tak jak jego koledzy, podkochiwał się kiedyś w Wandzie Rutkiewicz.

- Góry to kupa lodu i kamieni, dopiero człowiek je ożywia - powiedział zdobywca Korony Himalajów Krzysztof Wielicki podczas wizyty w swoich rodzinnych stronach.

Światowej sławy wspinacz urodził się w Szklarce Przygodzickiej, a pod koniec lat 60. był uczniem ostrzeszowskiego ,,ogólniaka’’. W latach szkolnych należał do harcerstwa i to właśnie ono spowodowało, że odkrył w sobie duszę górala.

- Harcerstwo oznaczało wyjazdy na obozy, poznawanie przyrody, pracę w zespole i szereg innych wyzwań. Stąd było już blisko do wspinaczki - mówił Wielicki podczas spotkania w Czarnymlesie, kilka kilometrów od swej rodzinnej wioski.

Pierwsze kroki w alpinizmie stawiał na początku lat 70., ale dopiero w 1980 roku Andrzej Zawada zabrał go w góry najwyższe. Było to prawdziwe wejście smoka, bo wspólnie z Leszkiem Cichym jako pierwsi w historii weszli zimą na ośmiotysięcznik. I to od razu na Mount Everest. ,,Nagrodą’’ za jego zdobycie były dwa zakalce upieczone tego dnia przez kucharza.

- To był ważny moment, bo nikt wcześniej nie wspinał się tam zimą. Pokazaliśmy, że można. Ale gdy dziś wspominam tamtą wyprawę, pamiętam, że zaczęła się od wpadki. Nikt z nas nie potrafił rozbić namiotów, bo zaopatrzono nas w jakieś dziwne łączenia z Legionowa. Widząc nasze próby japońscy trekkingowcy dopytywali, czy aby na pewno jest to narodowa wyprawa. Nie mogli pojąć, że faceci, którzy nie potrafią sobie poradzić z namiotem, mają iść na Mount Everest. Ostatecznie jakoś poradziliśmy sobie i z namiotami, i z górą - mówi Wielicki.

Gość podkreślił, że w górach złamanie pewnych barier pociąga za sobą lawinę. Tak było z popularnością himalaizmu w Polsce. W latach 80. mimo wszechobecnego kryzysu organizowano nawet po 3-4 wyprawy rocznie. Można było na to przeznaczać duże pieniądze, jakie kluby wysokogórskie zarabiały na malowaniu kominów hut i kopalń. Nic dziwnego, że naszym rodakom nadano przydomek ,,ice warriors’’. Krzysztof Wielicki jest najlepszym przykładem takiego wojownika, bo spędził w sumie 8 lat w Himalajach, dokonując wielu pionierskich wyczynów i wychodząc z licznych opresji.

W 1988 roku w Indiach zaliczył uderzenie kamieniem w głowę. Było tak silne, że nawet pękł mu kask. Po powrocie do kraju założono mu gorset ortopedyczny. Tymczasem miał na oku kolejną wyprawę w Himalaje. Próbował lekarza przekabacić na swoją stronę i przekonywał go, że jedzie tylko w Tatry, ale ten nawet nie chciał o tym słyszeć. Wyszedł więc ze szpitala na własną prośbę i natychmiast wsiadł do samolotu, by zmierzyć się z Lhotse. W gorsecie wszedł na szczyt w pojedynkę. Było to akurat w Sylwestra. Schodzenie w tym stanie okazało się dużo trudniejsze. Na szczęście jego partner Leszek Cichy wyszedł mu naprzeciw i dzięki temu mogli herbatą uczcić zdobycie szczytu i nadejście nowego roku.

- Dwa razy - na Sziszapangma i Dhaulagiri miałem omamy. Ciągle konsultowałem z kimś moje decyzje, chociaż nikogo ze mną nie było. Nawet herbatę rozlewałem do dwóch kubków. To dowód, że człowiek jest istotą stadną i w stresie szuka partnera - mówił.

W połowie lat 90. stało się jasne, że jego celem będzie zdobycie Korony Himalajów, czyli wszystkich 14 ośmiotysięczników. Udało mu się to jako piątemu człowiekowi na świecie.

- Wielu pytało, po co ci ta korona? Odpowiadałem, że lepiej ją mieć, niż nie mieć. To jest tak, że gdy się odnosi sukcesy na jednym polu, lepiej się żyje na innych. Człowiek dostaje wiarę, że można inne problemy pokonać - tłumaczy himalaista.

Tym ostatnim brakującym szczytem był Nanga Parbat. Zdobył go w 1996 roku, znowu w pojedynkę. Nie było nikogo innego w tym rejonie, żadnej ekipy, bazy, lekarza. Ale za to pogoda była idealna.

- Nie miałem żadnej wymówki, aby nie iść. Wspinałem się całą noc, a 1 września o godzinie 10 stanąłem na szczycie. Gdy się jest samemu, nie czuje się takiej radości, jak z kimś innym. Zabrałem ze sobą stamtąd kamienie i haczyk, który Austriacy zostawili tam 20 lat wcześniej. Na Nanga Parbat wszedłem jak turysta, bez zaplecza. Przypłaciłem to 24-godzinnym letargiem, w trakcie którego przypomniały mi się sceny z całego życia. Zmęczenie i antybiotyki zrobiły swoje - wspomina.

Zimą 2013 roku był kierownikiem ekspedycji na Broad Peak. Po udanym ataku szczytowym dwaj z czterech himalaistów zginęli podczas zejścia.

- To był bardzo przykry moment, ale za 20 lat nikt nie będzie mówił, że straciliśmy dwóch ludzi, tylko że Polacy zdobyli szczyt. Ci, którzy odeszli, na pewno kontynuowaliby dalej wspinaczki. W górach straciłem wielu przyjaciół, ale szczególną postacią dla mnie była Wanda Rutkiewicz. Była moim pierwszym instruktorem, wprowadzała mnie do klubu. Wszyscy się w niej podkochiwaliśmy. Była uparta jak rzadko która kobieta i większość swoich sukcesów odniosła tą upartością i ambicją. Nawet Mount Everest przed nami zdobyła - wspominał Wielicki.

Obecnie nie udziela się już wyczynowo w najwyższych górach, ale cały czas ciągnie go w odległe zakątki. Od paru lat z grupą przyjaciół eksploruje dziewicze sześciotysięczniki w Pakistanie. Jak mówi, hobby można zmienić wiele razy w życiu, ale pasję nie. Bo pasją człowiek raz się zaraża i z nią umiera. Tak u niego jest z górami.

- Do wspinania trzeba mieć duszę wojownika i zachłanność na emocje. Trzeba też mieć wiarę, że zawsze sobie poradzę. Ktoś może powiedzieć, że jestem facetem, który ma coś z głową. Uważam jednak, że moja pasja nauczyła mnie tolerancji i szacunku do innych - dodaje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski